Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 244 —

— Chłopy nasze ze strażnikami... obława... to na mnie... Jezu! — wyrzucał prędko z siebie... gorączkowo... — Siedźcie tu cicho... nie ruszajcie się do nocy... ja... ja wyjdę... Bór o parę kroków... żeby nie wiem co, to się do niego dostanę... a tam mnie już nie dostaną... nie... jak się... ściemni... będę was czekał kiele przyłęckiej karczmy... Idą... szukają po dołach... o... o... — szeptał cicho, coraz ciszej... przysiadł nieco, bo dygotał cały ze strachu i niepokoju, kobiety zmartwiałe oniemiały także... wszyscy słuchali tych głuchych głosów, które były coraz bliżej... bliżej...
Jezus! Jezus. Już słychać było ciężkie stąpania i stuk kijów o kamienie.
Jasiek zapiął kapotę, ścisnął kij, wpatrywał się czas jakiś w otwór.
— Przy karczmie... pamiętajcie... — szepnął — przeżegnał się nerwowo i nie obejrzawszy się nawet na kobiety, wyskoczył z dołu na światło...
Zatrzymał się na chwilę, bo oślepiło go słońce.
— Trzymaj, łapaj! trzymaj! — podniósł się nagły wrzask dookoła.
Był otoczonym zupełnie, ze wszystkich stron posuwała się ku niemu zwarta falanga chłopów z ogromnymi kijami w rękach. Byli od niego