Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 234 —

Okrążył klasztor i chyłkiem przelazłszy mur, wsunął się do parku dworskiego, skrył się w wielkim świerkowym klombie, rosnącym w szczycie dworu, a tak gęstym i osłoniętym od ziemi gałęziami, że żadne oko nie mogło go dojrzeć.
Czekał długo, aż w końcu zobaczył Nastkę wybiegającą po tarasie.
Zagwizdał, bo był to sygnał umówiony, dziewczyna wkrótce przyszła.
— Nastuś! to jutro do dnia, a nie zaśpij — szepnął.
— Tak już czekam, tak czekam, że już ścierpieć nie mogę...
— Nie boisz się, co?
— A czego się mam bać! a bo to nie z tobą, nie z matką, co?
— Dobrze, Nastuś! A ten, co nas przeprowadzi, mówił, że zaraz za granicą to będziemy mogli wziąć ślub. Już ty się niczego nie bój, krzywda ci przy mnie nijaka nie będzie.
— A bo to ja nie wiem... dobryś taki Jaśku, że... że...
— A powiedziałaś pani, że dopiero w poniedziałek.
— Powiedziałam... Pani mi dała dziesięć rubli i złoty krzyżyk, o ten!