Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 232 —

i po lasach, przystawał, patrzył, rozglądał się dokoła i ruszał dalej.
— O Jezu! o Jezu! — jęczała mu dusza w strasznym żalu!
— I... raz kozie śmierć, co będzie, to będzie! — dodawał sobie odwagi.
Ale dusza coraz bardziej mu miękła ze zgryzoty, nie chciał już myśleć o wyjeździe, kładł się po bruzdach i godzinami leżał wpatrzony w niebo, wsłuchany w suche chrzęsty zbóż pochylających się nad nim, w śpiewanie skowronków, w pokrzyki, co leciały odewsi, nisko nad zbożami, w brzęki owadów — usuwał się w tę ziemię czarną, pulchną, okrytą zielenią, w tę ziemię rodzoną, w tę ziemię kochaną!...
— Jezus! Jezus! — krzyczał z bólu i płakał jak dziecko.
A nazajutrz, w sobotę rano, wsunął się cichaczem do domu i już suchemi oczyma patrzył, jak matka oddawała Tekli wszystkie domowe sprzęty, których ani zabrać, ani sprzedać nie było można.
Stara chodziła po wszystkich kątach z zapuchłemi od płaczu oczami.
— Tekla! Weźcie i te ławki, wszystko, co jest w chałupie, wszystko... — wołała, gorączkowo wyciągając sprzęty na środek.