Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 225 —

trafił widłami pod rządcowe żebra, to i co? Mógł mu dziewuchy do stodoły nie ciągać.
— Powinien teraz rządcy zapłacić za siebie i za wszystkich, a to mnie złapał w lesie z siekierą i zaraz do sądu. Zapłaciłem 15 rubli! A co uciąłem, chojaczka kiej ręka! Żebyś, ścierwo, Boga przy skonaniu nie oglądał!
— Ja tam nie Judasz, cobym go wydawał.
— To raz, a potem to onby darował, co?
— Przecie, żeby nie darował, zawzięta jucha.
— Bez dwa roki siedział w kreminale, to on już praktyk!
— Przecie, z takim to trza kiej z jajkiem...
Tak wieś mówiła o nim, a on jakby wiedział, że nikt się nie ośmieli go wydać, pokazywał się we wsi coraz częściej, aż raz na środku drogi spotkał się z sołtysem.
Wilcza twarz sołtysa ściągnęła się jak do kąsania, rzucił się do Jaśka.
— Te, kundlu! nie ruchaj, bo ci kulasy poprzetrącam! — mruknął Jasiek.
— Złodziej! Łapać! Chłopcy, dawać postronki! Łapać go! — krzyczał rozwścieklony, ale nikt mu nie spieszył z pomocą, wszyscy pochowali się za węgły.
— Sołtysie, idźcie sobie swoją drogą, nie zaczepiajcie — prosił chłopak.