Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 218 —

jestem dobry, tobym was nie ukrzywdził. A ma kupić kto drugi, to lepiej niech swojak kupi... a to przecie my i ździebko powinowate, bo przecież wasza matka była mojego ojca rodzoną wujną, nie baczycie to?...
— Juści, że baczę... — odparła cicho, zaniepokojona jego propozycyą.
— A sprzedać musicie. Sami przecież na gruncie nie zostaniecie, a Jasiek jechać musi jak najprędzej, bo chociaż urzędnik jestem i robię, co mogę, ale się sam ano nie rządzę... Sprzedacie mi, co?
Nie odezwała się, tylko przyśpieszyła kroku.
— Zapłaciłbym wam zaraz, gotowym groszem i mielibyście z czem jechać... no, Winciorkowa, zgodzimy się, co?...
— A no, jest tak, że już grunt to jakbym sprzedała... — powiedziała prędko.
— Komu?
— Dziedzicowi.
— Sprzedaliście! Dziedzicowi! To tak! — wykrzyknął rozwścieklony zawodem, bo już był pewnym, że mu się za pół darmo grunt dostanie. — To tak! Poczekajcie! To ja całą noc stawiałem w karczmie, żeby rewizye zrobiły rano! to ja ochraniałem jak rodzonego syna,