Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

— A przecie! Jak tylko zrobimy akt i pieniądze zapłacą, zaraz dam na wotywę.
— Pójdę i ja na nią.
— Hale! żeby cię kto zobaczył — zawołała przestraszona.
— I... jak będę zdrowy, to ja się tam nikogo bojał nie będę.
Nie rzekła nic, bo się nie chciała mu sprzeciwiać, ale na odchodnem rzekła:
— Zmów se pacierz, Jasiek, bo cię już hardość rozpiera.
Ale i ona bezwiednie uległa tej samej hardości, bo ją opuścił lęk o wszystko, wracała do domu śmiało, z podniesioną głową. Przesłoneczniła jej duszę ta pewność uratowania Jaśka.
Z zapałem uwijała się koło gospodarstwa, tylko od czasu do czasu nachodziły ją jakieś ciężkie myśli, niby cienie kładły się na jej duszę i trapiły niepokojem, więc z głuchym bólem patrzyła na pola, na lasy, na wieś... Nie mogła jeszcze uwierzyć, że to naprawdę trzeba będzie to wszystko pożegnać na zawsze!
Szkliły się jej oczy łzami dziwnego żalu, opierała się na płocie i patrzyła w ten świat, w te pola, w te łąki, w to niebo — patrzyła, patrzyła, a w duszy miała ból, jaki czuć muszą drzewa wyrywane z korzeniami.