Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 213 —

o was... Mały byłem... miałem osiem lat, jak umarła!
Dziedzic aż miał łzy w oczach ze wzruszenia i zdziwowania starej.
— Ależ nie znaliśmy was zupełnie! — wykrzyknął zdumiony.
— Juści, a skądby wielmożni państwo mogli nas znać! Przecie ino cięgiem we świecie, a to w jenteresach swoich... jak każdy!...
Tak się dobrze porozumieli, że gdy wychodziła, dała jej dziedziczka butelkę wina i ciasta jakiegoś dla Jaśka, a dziedzic powiedział, że w ciągu trzech dni każe zrobić akt kupna i zapłaci.
Odprowadzili ją oboje państwo aż do ogrodu.
— A niech wam Pan Jezus błogosławi na dzieciach, na majątku, na honorze! O dobreście wy ludzie, dobre!... — szeptała, upojona ich dobrocią i rozradowana. Aże jakby wiosnę miała w duszy, bo nie poszła do domu, ale obeszła z drugiej strony wzgórze i klasztor, i krzakami, chyłkiem dostała się do Jaśka.
Pilno jej było opowiedzieć mu wszystko i dać to pańskie wino.
A Jasiek z błyszczącemi oczami wysłuchał opowiadania i rzekł:
— Na mszę świętą na ich intencyę trza dać.