Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 177 —

i szły prosto w niebo, na ten lud cały rozgwarzony, różnobarwny, który szedł przed nią drogą; żal dziwny i jeszcze dziwniejszy strach ją ogarniał zwolna i przenikał dygotaniem. Ale znów te rozmowy chłopów, te olśniewające, słodkie obietnice gruntów, lasów, swobody — chwytały ją mocno za serce i tak rozjaśniały duszę, tak rozpalały, że gotowa była jechać chociażby natychmiast!
Przed karczmą, która stała wprost jej domu, tylko wepchnięta wgłąb nieco, na skręcie bocznej drogi do dworu, stał strażnik z kilku chłopami.
Winciorkowa zobaczyła go natychmiast i spiesznie podążała do domu.
Sołtys ją dogonił przed progiem samym.
— Wiecie... rządca powiedział wczoraj w kancelaryi, że żeby nie wiem co, to choćby sam złapie Jaśka, a wy tu... — szepnął cicho.
— A strażniki wiedzą, że... że?...
— We wsi całej już ano wiedzą, że jest u was!
Weszli do wnętrza domu.
— Słyszeliście, co to ludzie mówią o tej Brazylii? — zagadnął po chwili.
— Słyszałam, słyszałam! A bo to wiem, jak jest! Niewiada kiej para, a kiej wiara.