Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —

Chłopi słuchali w głębokiem rozważaniu, trącali się łokciami, spoglądali na siebie, uśmiechali się nieznacznie, nic a nic nie wierzyli.
— A juści! a juści!... — myśleli.
A ksiądz dalej grzmiał swoim potężnym głosem i z takim zapałem przedstawiał tę zagubę dusz biegnących w obcy i zły świat, że wrażliwsi zaczęli wzdychać głośno, ucierać nosy, a kobiety gdzieniegdzie szlochały; ale masa stała nieporuszona, zimna.
Wysuwali się potem tłumnie przed kościół i w zbitej gęstwie przystanęli prawie wszyscy, aby pogadać.
— A juści! ksiądz się zwąchał z panami i tak gada!...
— Przecież nie będą mieli orać w kogo.
— Markotność ich rozbiera, że będą musieli sami kunie paść abo i robić...
— A toby ksiądz cyganił, co? — ozwał się jakiś głos.
— Cosik w tem jest, że tak mówi — podparł go drugi.
— Cosik?... oto jest, żeśta głupie, jak te barany! Do Brazylili chceta lecieć! lećta! zostawcie grunty, chałupy, wszystko! Dostanieta tam po folwarku z lasem, z lewentarzem, i z pałacem... Lećta... ostaną przecież żydy i Niemce,