Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

Jaśka... wsadził... ażebyście... ażebyście!... I taka straszna, nieubłagana dzika nienawiść zawyła w jej duszy, że rozprężała chude palce i darła zapamiętale grubą zapaskę.
Wyrwała ją dopiero z tego zapamiętania Tekla.
Jasiek wciąż leżał nieprzytomny.
Nie wiedziała już co robić. Po doktora było daleko, a potem, zobaczyłby i powiedział... ludzieby zobaczyli, a zaraz gadki, a pytania... Nie, nie...
— A jeśli zamrze? — Długo ważyła w sobie to pytanie, które kamieniem spadło na jej biedne, zrozpaczone serce.
— A niech zamrze, to i ze mną zaraz będzie koniec, a nie pomogę go wydać, nie... A niechta zamrze!... — myślała ponuro.
Był już duży dzień, gdy się nieco przyoblekła lepiej, wzięła w chustkę mendel jajek i poszła do gminy.
Słońce świeciło wesoło i jakby z radością tarzało się po polach i kałużach drogi, którą szła do kancelaryi. Po rowach, pomiędzy kamieniami, stokrotki z lubością rozchylały różowe rzęsy do słońca; skowronek się gdzieś wyrwał z zimnych jeszcze pól, i jak dzwonek świergotał pod czystym błękitem nieba. Ostre a rzeź-