Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 136 —

Wzywali ją do kancelaryi! Mieli jakiś papier o Jaśku!
— Jezus! Jezus! — jęczała. — Już wiedzą, że uciekł... szukają go... i wezmą!... Nie... nie... wyła w niej matka. — Nie dam... to mój, to syn... to krew moja... to moje łzy... nie dam...
I znów spadała w głąb trwóg, słabości, rozpaczy; w stromą głąb niemocy, i znów łzy szkliły jej oczy krwawe...
Jak go wezmą, to już go nigdy nie zobaczy, nigdy...
O mój Jezus, o mój Jezus, czy to sprawiedliwie! czy to sprawiedliwie!
Jęczała bezsilnie, coraz mniej panując nad sobą.
I za co go ukarali? Że żgnął rządcę widłami! a za co żgnął? Prawy był... bo mu rządca Nastkę ciągał do stodoły. Bronił ino siebie... I za to na caluśkie trzy lata! A to tyla chłopy sobie łbów naskubią, tyla sobie kulasów naprzetrącają i nic, nie do kreminału... A Jaśka wsadziły. Gdzie jest sprawiedliwość! A tamtemu nic?... Żyje se jak pan, i broi jak broił, bo co która dziewucha chodzi na pańskie, to juści, że potem przynosi małe w zapasce... Obraza boska, a kary na to nijakiej... I kto mu mocny co zrobić?... Kogo się on boi?... Chciał, to i wsadził