Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 122 —

zdowe na podwórza, na sposób staroświecki, t. j. z daszkami, pod którymi złociły się święte obrazki. Kamienne płoty ciągnęły się wzdłuż rowów głębokich i otaczały szaremi ramami chałupy i ogrody. Szeroka droga pełna była stężałego błota i zmarzniętych kałuż wody; pod kamieniami, w sadach, po rowach leżały jeszcze kupy zczerniałego śniegu, w którym grzebały kury. Gwar pogodnego, suchego dnia rozlegał się po wsi. Gromady dzieci boso albo w trepach ślizgały się po rowach i kałużach, a gdzieniegdzie, przed domami, to w opłotkach, stały kobiety i rozmawiały głośno. Z za domów, to z ogrodów dochodził odgłos rąbania, obróbki drzewa. Tracze w kilku miejscach kiwali się wśród nagich drzew sadów. Wóz czasem zaturkotał, albo od pańskich zabudowań, zdaleka, doszedł odgłos młocarni, krowy ryczały po oborach jakby czując zbliżającą się wiosnę, a gęsi gromadami uciekały z ogrodzeń i gęgając, ciągnęły ku polom. Dzień był prześliczny, słońce świeciło jasno i ciepło, więc i ludzie wychylali się z chałup i grzali pod ścianami.
Winciorkowa przyśpieszyła kroku, witano ją wszędzie życzliwie, ale z pewną rezerwą, bo się jej nieco obawiano, że to, jak mówiono, znająca była: czy która zległa, czy jak się komu kołtun