Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 7 —

Nie wierzył jeszcze, że żyje, nie wiedział gdzie jest, a może już tam... obłąkane grozą śmierci myśli kłębiły się w nim chaosem widm, kłębem postrzępionych obrazów, falą, która z łoskotem zawalała się i powstawała na nowo, zalewała go i pogrążała w coraz boleśniejszy lęk.
— Jestem? Jestem?... — powstawało w nim pytanie, a potem obraz szpitala i zakonnicy, i sprzętów, utrwalał się coraz silniej na fali powichrzonych myśli, pokrywał rozprężenie, tłumił chaos i trwał.
— Siostro!... — rzucił lękliwie, jakby w próżnię, pewien, że odpowie mu milczenie.
Stanęła przy nim.
Patrzał na nią, jak na majak własnej wyobraźni, jak na cień własnych pragnień i myśli.
— Ciemno, ciemno... — szepnął, rozglądając się trwożnie.
— Rozświetlę lampę!
Drgnął cały; usłyszał wyraźnie: to był głos z zewnątrz, z pewnością to był głos żywy; długo milczał i żuł radość stwierdzenia życia.
— Czy ja spałem?...
— Bardzo mocno.
Nie miał już wątpliwości: to ją słyszał; ten głos miękki, pieszczotliwy, dźwięczny rozlewał po nim radosne ciepło istnienia.