Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —

siek coś mówił przez sen, położyły na grzbietach rogi i pomknęły w las.
I zwolna budziło się życie w głębiach leśnych; sroki kłóciły się zapamiętale na modrzewiach, wisiały przyczepione do giętkich gałązek, bujały się z niemi i tak wciąż a nieustannie krzyczały, że las cały rozbrzmiewał, a przebudzony zając wyłaził z pod krzaków, stawał słupka, obcierał oczy łapkami i kicał w głąb z całych sił; to lis pomykał chyłkiem, kitę spuścił, nos wystawił, wietrząc na wszystkie strony, i migał jak cień złowrogi i straszył, bo ptaki z krzykiem uciekały na drzewa; to znów wiewiórka tańczyła zapamiętale po szczytach, po gałęziach, po sękach — była wszędzie i nie była nigdzie, tylko jej delikatny szaro-rudy korpus migotał jak błyskawica wśród drzew, a wysoko, nad lasami ciągnęła ogromna procesya kawek, słychać było łomot skrzydeł i krótkie przerywane krakania; to sarny szły gromadą do zdroju, który szemrał pomiędzy kamieniami; przemykały się tak cicho wśród drzew, tak delikatnie stąpały, że najmniejszy szelest nie zakłócał ciszy śpiącego lasu, chwiały się tylko lekko gałązki leszczyn, pod któremi się przesuwały.
Bo las spał jeszcze. Słońce już było na widnokręgu, i jego czerwone, zimne promienie śli-