Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 100 —

do skóry, i mimo chłodu surowego marcowej nocy; wcisnął się między wystające korzenie dębu, przytulił głowę do olbrzymiego pnia i spał.
Las, jak zwykle przed świtaniem, przycichnął, pochylił się nad śpiącym i stał jakby na czujnej bardzo straży, osłaniając go sobą od deszczu.
Ciemności zwolna rzedły, bladły... rozjaśniały się.
Po mrokach rozlewała się świtowa szarość.
Las usypiając, budził ptaki i zwierzęta.
Stado wron wyrwało się cicho z pod konarów jodeł olbrzymich: kołowały chwilę wysoko i poszybowały na żer, do wiosek.
W lesie było jeszcze ciemno, od wschodu bielało nieco, przecierał się świt, i na tem mętnem jeszcze, widmowem tle brzasku, kontury czubów drzew rysowały się jak profile gór; na dole pod drzewami leżał gęsty mrok.
Wiatr ustał zupełnie, drzewa stały cichą, skłębioną masą; opuszczały przemarznięte, przemoczone gałęzie, pochylały konary bezwładnie w jakiemś znużeniu ogromnem, zapadały w głęboki sen... przerażający majestat usypiającej potęgi rozlewał się dokoła...
Czasami tylko gałęź jakaś drgała przez sen,