Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bardzo i tak rozdrażniły ciągłe opowiadania, że aby się ich pozbyć, zabierała się iść w pole do kopania. Wtem ktoś zawołał:
— Urzędniki walą od stacji z żandarmami, pewnie do was.
Jaszczukowa aż się zatoczyła z przerażenia na ścianę, błagająco patrząc w Symeona.
— O kradzież kożucha im chodzi, muszą zrobić śledztwo — objaśniał spokojnie.
Jakoż przyszedł sędzia śledczy z pisarzem i żandarmami.
— Poszli won! — zakrzyczał gniewnie na ludzi, że pierzchli, jak ptaki. — My do was, Anna Wasiljewna, w gościnę — zaśmiał się, zacierając rude ręce. — Pokażcie mi tę komorę!
I zabrał się systematycznie do rewidowania całego domu. Zaglądał nawet na górę, wtykał nos do chlewów, obejrzał sad i wymierzywszy okno od komory, wrócił do izby i zaczął cicho dyktować pisarzowi, gdy Bukiet, wciśnięty gdzieś pod łóżko, jął ujadać. Jaszczukowa bezradnie stała przy kominie, wpatrzona w jego pochyloną rudą głowę.
— Wypędźcie tego psa, niepodobna już wytrzymać — rozkazał zniecierpliwiony.
Pies ledwie się dał wypłoszyć do sieni, a i tu nieprzestając skowyczeć.
— Co mu się stało?
Zauważył, jak pies przeczołgał się z trudem.
— Ktoś go w jarmark przetrącił, i teraz ledwie łazi biedota.