Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na szczęście musieli długo czekać, bo władze jeszcze odpoczywały, jeno żandarmi i strażnicy biegali na wszystkie strony. Stacja była obstawiona wojskiem.
Siedziała przed dworcem, na stopniach, nosząc się oczami po przesłonecznionych a mgławych polach, grążąc się zwolna w chłodną toń zapominania o sobie.
— Gospodyni — zaszeptał Mikoła, pociągając ją za rękaw, — a upomnijcie się o kożuch, niech go zaraz oddadzą. Tylko go narządzić, a i wójt nie miałby lepszego.
— Żeście to nie wiedzieli o złodziejach! — dziwował się sołtys.
— W komorze nie siedzę i codzień łachów nie przeglądam — rzuciła opryskliwie.
— To sprawka tego buntowszczyka. Ukradł, a że mu było ciężko w nim uciekać, rzucił.
Milczała, goniąc oczami gołębie, krążące nad zielonemi kopułami cerkwi.
— Po ukazie to powinni nam cerkiew oddać na kościół — powiedziała niespodzianie.
— Co wam w głowie? Chcecie do turmy? — zgromił ją przerażony sołtys.
— To mówię co i każdy, a wy zaraz portki gubicie ze strachu — zaśmiała się urągliwie.
Jarząbek wyjrzał z poza węgła i cofnął się jakoś bardzo spiesznie.
Pociąg przeleciał z hukiem, nie zatrzymując się na stacji.
Czas im się dłużył i słońce tak przygrzewało pod ścianą, gdzie siedzieli, że spać im się już zachciało,