Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go, roża u niego spuchnięta, jak bania. Mówili, że może już nie doczeka doktora.
Martwe milczenie zaległo izbę, dopiero po jakiejś chwili zamruczał Mikoła:
— Sołdat weźmie nagrodę.
— Nie wiadomo jeszcze, czy będzie żył, ma przestrzeloną głowę...
— Tylachna pieniędzy, to się pocieszy — westchnął zazdrośnie.
Kobiety wycierały zaczerwienione oczy i nosy, Symeon natomiast pokazywał się obojętny.
— Pani Jaszczukowa żałuje takiego buntowszczyka? — zdumiewał się zgorszony Jarząbek.
— Każdego człowieka szkoda, męki żal i krwi niepotrzebnie wylanej — odpowiedział za nią stary.
Jarząbek zaczął się rzucać, jak opętany, i krzyczeć.
— To nie człowiek, to sukinsyn, prachwost, caroubijca. Każdego takiego trzeba zabijać, jak wściekłego psa! Oni buntują przeciw carowi i naczalstwu! Żydy parszywe, studenty, socjalisty przeklęte! — pienił się coraz gwałtowniej. — W Rosji powinien być tylko car, czynownicy i prosty naród, a resztę jabym rozstrzelał i w Sybir zesłał. Inaczej nie będzie porządku.
— Jakby car taki ukaz wydał, to i takby się stało — potakiwał Symeon z powagą.
Jarząbek jeszcze czas jakiś paplał, unosił się, szarpał bródkę, strzykał ślinę na izbę i, nie doczekawszy się żadnego poczęstunku, zabrał Mikołę i poszedł.
— Carski pies! Poszczują, to będzie oszczekiwał wrony, przelatujące nad polami.