Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mam tam swoich — powiedział przechodząc obok kopiących — Skarżyli się, że zapominają o nich żywi. Im lepiej jak się o nich pamięta!
Wzdrygnęła się, wiadomo było jako miewa widzenia i kuma się z duchami zmarłych.
Człowiek był to niezwyczajny. Cała okolica miała go za niespełna rozumu. Chodziły o nim plotki jedna dziwniejsza od drugiej. Nikt go bowiem nie mógł zrozumieć. Naród miał go za świętego, księża za odstępcę, a Popi za szkodliwego sekciarza. Bowiem w latach nawracania unitów na prawosławje, tak zaciekle bronił swojej wiary i całą parafję organizował do oporu, aż pokłuty bagnetami powędrował do więzienia i potem został zesłany do Orenburga. Uciekł stamtąd i przez całe lata, chroniąc się przed pościgiem, był duszą „opornych“ walczących o swoje polskie, katolickie dusze. Był niestrudzonym o świętej żarliwości apostołem. Sprowadzał księży i urządzał po lasach misje; prowadził tajne pielgrzymki do Częstochowy; wykradał trupy „opornych“ z prawosławnych cmentarzów i grzebał je po lasach; stawiał przydrożne katolickie krzyże; krzepił słabnących, gromił małodusznych i był postrachem dla odstępców. A nawet jeździł w sekretnej deputacji do Papieża. Wiedzieli o nim wszyscy, ale nie znalazł się Judasz, pomimo nagrody wyznaczonej za jego schwytanie. Żył niby zwierz ciągle tropiony Bóg wie gdzie i Bóg wie czem, a zawsze gotowy do pomocy, nieulękły, gorejący wiarą niby rozżagwiona pochodnia. Modlono się do niego jak do świętego, bowiem gdzie się pokazał, obsychały łzy,