Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oprzeć się i wrócić na dawne miejsce, żali to w ludzkiej leżało mocy?
Całe jej życie dotychczasowe rozwaliło się w gruzy. Czuła to jasno, ale nie miała już sił do myślenia o jutrze.
— Jeślim winna, ukarz mnie Panie! — i z temi słowami twardo zasnęła.
Dzień wstał wyzłocony słońcem i od samego rana oprzędzony pajęczynami babiego lata. Runie zbóż mieniły się rdzawo-złotawemi kobiercami. Pokrętne ruczaje i stawy porozrzucane tu i owdzie, połyskiwały błękitnawemi lustrami. Po ciężkiej pracy lata, ziemia zdawała się leniwie przeciągać w jesiennej przygrzewie słońca. Ligawki buczały po wyrudziałych łąkach i ugorach. Dzwony komuś zabiły uroczyście na wieczne odpoczywanie. Pastusza piosenka zerwała się gdzieś z pola i niby skowronek świegotała w powietrzu. Pod niebem niskiem i bladem, przeciągały nieprzeliczone stada wron. Leciały z północy jakby przed nadciągającą zimą i z krakaniem opadały na lasy. Bezwładnie opuszczały się bory zielone, poprzetykane żółtemi kiściami brzóz i czerwienią osiczyn. Czasami drgały nad ziemią jakieś łkające, żałosne echa.
Dymy przechodzących pociągów rozwijały się polami, łańcuchem białych, przesłonecznionych kłębów. Głosy niesły się nisko i bezsilnie. Powietrze przejmował zapach, jakby spalonych jagód jałowcowych Słodki smutek zamierania owiewał serca niepojętą tęsknotą. Ostatnie słoneczniki patrzyły w słońce w omdlewającej pokorze. Jesień brzemienna kładła się cicho na wiosenne zmartwychpowstanie; na srogiej zimy