Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dno śmiertelnego wyczerpania, jakby na dno niezgłębionej, pustej otchłani, w którą się spada bezwładnie, bez czucia i bez świadomości.
— Pędzili nas aż poza Sosnowice, więcej niźli pięć mil, że już kulasami ruchać nie mogłem, — pogadywał napychając się równocześnie kapustą i kluskami z mlekiem. I — po wsiach szukalim, i po dworach, i po cmentarzach, i po kościołach.
— Po cmentarzach? — westchnęła przenosząc na niego oczy i coś sobie przypominając.
— Szukaj igły po lesie! Nałapalim jeno złodziejów i cyganów z kradzionemi koniami.
— A tego zbója nie złapali? — jakby się przebudziła, oczy jej rozbłysły zainteresowaniem.
— Obława nieskończona. Mieli przez noc zaciągnąć przy kolei, na rano będą u nas.
— Może go i nie złapią, — szepnęła, czepiając się kurczowo jakiejś nadziei.
— A przed samym wieczorem znaleźli w krzakach kożuch i zawiniątko z chlebem...
— Jezus Marja! — wyrwał się jej mimowolny okrzyk.
— Czekajcie, dopowiem jak było, to się złapiecie za głowę. Leżał w gęstych jałowcach, zaraz pod jakąś wsią, powiadali, że był jeszcze ciepły. Przyjechał naczelnik, oglądał! Przyjechał jakiś starszy w czapce urzędowej, długo oglądał i powiada: Chłopy obejrzyjcie, może któremu ukradli z chałupy? Oglądali po kolei. Przystąpiłem i ja, patrzę, znajomy jakiś. Rychtyk znajomy, albo i tak podobny jak brat rodzony.
— Twój? — powiada.