Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wywinęła mu się z rąk, że zaśmiał się jakoś dziwnie i odszedł. Wyjrzała jeszcze za nim i długo, jakby z rozmysłem, zasuwała zawory i drzwi podparła kołkiem.
— Ażebyś zdechł Judaszu jeden — wyrwało się jej z głębi serca. Trzęsła się oburzona na jego propozycję. Ani jej nie postało w głowie, że mogłaby sprzedać człowieka.
— Oksenia! późno, idź spać, ja jeszcze przeliczę pieniądze.
Dziewczyna nieśmiało próbowała zagadnąć o Jarząbka. Przerwała jej gniewnie:
— Onby Pana Boga sprzedał za kieliszek gorzałki. Wydał się dzisiaj jak w lustrze.
Wyjęła książkę do nabożeństwa i nie potrafiła się modlić, bo tamten nieszczęsny stał jej wciąż przed oczami. Zwlekała jednak z pójściem do niego.
Zegar wiszący na ścianie wyzgrzytał właśnie jedenastą, kiedy wyraźnie dosłyszała, jakby się ktoś poruszył za oknem. Nawet pies zawarczał. Zgasiła lampę.
— Coś przewąchuje i podgląda! Żandarmski parob — pomyślała o Jarząbku. — A może to tamten się zakrada? Porwała z pod komina siekierę i zasiadłszy przy oknie, nasłuchiwała z natężeniem. Wiatr szarpał drzewinami, darły się przeciągłe gwizdy maszyn na stacji a koła przechodzących pociągów głucho dudniały po szynach.
Oksenia już dawno spała w świetlicy, przez uchylone drzwi dochodziły jej sapania.
Wybiła północ. Świerszcze strzykały monotonnie, w kominie gasły ostatnie węgielki, czasem mucha bzyknęła po szkle obrazów, jakaś belka trzasnęła, pies