Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Gorzałka jeno! Siadaj pijaku! Przy mnie wtoczyłeś go na klepisko.
— Wtoczyłem? Był, prawdę mówię... szukam... — powtarzał w kółko, zasiadając pod kominem.
Wyniósł się zaraz po kolacji, ale jeszcze długo utykał po podwórzu i sadzie, z pijacką uporczywością, poszukując zaginionego wozu.
— Przymknij okiennice i drzwi na drogę pełno ludzi się kręci, — rozkazała Jaszczukowa i gdy Oksienia powróciła, zabierając się do mycia statków, wyniosła z komory pieniądze, zawinięte w chusteczkę i położywszy je na stole, mozolnie rozliczała.
Cicho się zrobiło i ciepło. Świerszcz strzykał monotonnie za kominem. Lampa świecąca na stole rozlewała światło przyćmione białym kloszem, w którym twarz Jaszczukowej występowała wyraziściej. Przystojna była i pomimo świeżych zgryzot i płaczów, niktby jej nie dał więcej nad dwadzieścia parę lat. Twarz miała ściągłą, śniadawą, czarne włosy rozebrane nad niskim czołem i duże, siwe oczy pod mocnemi brwiami. Niewielkiego wzrostu, a tak zgrabna i smukła, że często brano ją za pannę. Zwłaszcza, iż była wielce wstydliwa i łacno się rumieniła. Dzieci nie miała i przybrawszy sobie sierotę po siostrze, uważała ją za córkę i wielce miłowała.
— Pytałaś się o kożuchy? — przemówiła po dłuższem milczeniu.
— Za dwadzieścia rubli, żyd oddawał długi, czarny, z kołnierzem do pół pleców. Żeby go pokryć suknem, byłby takusieńki jak ma Fiedorczuk...