Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

środku, miotana ciężką wewnętrzną walką, wreszcie zdecydowała:
— Obudzę go, i niech sobie zaraz idzie z panem Bogiem!
Rozsrożyła się na dobre. Pędem pobiegła do stodoły i nachylając się nad śpiącym, zaczęła nim potrząsać, błagając rzewliwemi słowy, żeby jej nie gubił i zaraz sobie poszedł. Nie doczekawszy się rychłej odpowiedzi, pochwyciła go wpół i chciała wywlec na pole.
Przebudził się wreszcie i dziwnie rozpłakanym głosem zabłagał:
— Chory jestem! Mam gorączkę! Dajcie mi odpocząć! A jeśli mnie wydacie, to z waszej chałupy nie zostanie kamień na kamieniu, — pogroził podnosząc się gwałtownie. — Za parę godzin sam pójdę. Zlitujcie się nademną. Nie mam sił! — jęknął, waląc się z powrotem, i dał się słyszeć jakby cichy, przytłumiony płacz.
— Niech pan śpi spokojnie! — zaszeptała zupełnie rozbrojona jego łkaniem.
Postała jeszcze czas jakiś, nasłuchując niespokojnych, gorączkowych oddechów.
— Taka biedota, ostatkami sił się targa, — litowała się, powracając do mieszkania. — Prześpi się i pójdzie! Chwała ci panie! Wiem to, co on takiego zrobił? A może z tych co się przeciwko Carowi buntują? Albo z takich, którzy kryjomo nauczają po polsku i za to go prześladują! Z twarzy — to patrzy na przebranego księdza!