Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jurzyła się coraz silniej wzburzona. — Jeszcze mnie w nocy zarznie albo kobyłę wyprowadzi. A niechby się wydało, to jak amen w pacierzu wezmą mnie do kryminału i gotowi osądzić na Sybir. Jezu miłosierny, — aż poty na nią wystąpiły z przerażenia. — Z pociągu uszedł, dobry to być musi ptaszek, a ja takiego jeszcze ochraniam! Co ja robię nieszczęśliwa? Trzeba zaraz dać znać żandarmom i powiedzieć całą prawdę, niech go sobie zabierą. Mam potem za cudze grzechy pokutować! Za karę, to jeszcze gotowi mi zabrać gospodarkę! — wrzała coraz namiętniej i nienawistniej usposobiona dla zbiega.
— Psa mi przetrącił. I do cygaństwa przed żandarmami przyniewolił. Nie krewniak mi żaden, żebym go ratowała. I przecież nie za wiarę go tropią jak kiedyś naszych. Dosyć się przez niego najadłam strachu. A jak go złapią i zaczną batami dopraszać, to i mnie wyda! Niech sobie wezmą zbója! Przecież nie grzech wskazać złego człowieka. Do spowiedzi pójdę a proboszcz mnie rozgrzeszy.
Przędła rwące się co chwila postanowienia i serce waliło jej przy tem jak młotem, a strach roztrząsał do ostatniej kosteczki. Cóż, kiedy nie mogła się zdecydować, bo z głębin sumienia jęły się podnosić wątpliwości, obawy, jakieś ciche żale i głębokie, kobiece współczucie. Już okrywszy się chustką zgasiła lampę i stanęła w progu, spoglądając wskroś zgęszczonych mroków na oświetloną stację, już nawet wyszła przed opłotki na drogę.
— Powrócą z jarmarku a w domu nikogo! — uczepiła się tej myśli, zawracając do izby. Długo stała na