Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jeszcze dzisiaj zapisuję się do Czerwonego Krzyża, za miesiąc już będę na placu boju.
— Widzę, że naprawdę bzikujesz. Ja — w roli obrońcy Polski? Można zdechnąć ze śmiechu! Miewasz kapitalne pomysły! Wysyłasz mnie na rzeź, jak pierwszego lepszego osła! Każesz mi bohatersko ginąć za Ojczyznę! A cóż mnie obchodzi ta twoja Polska? I za cóż to mam wylewać krew, za jakież to grzechy, za jakie zbrodnie? I któż to mnie napędza do tego niechlujnego ojczystego chlewa? Kto! — krzyczał uniesiony gniewem.
Przerwała i nie zważając na nic, najczulszemi słowy przedstawiała konieczność tego poświęcenia, jeśli pragnie uratować ich honor i życie. Modliła się do niego wszystką mocą serca, obłąkanego nadzieją, wszystką miłością, jakby zmartwychwstałą na te ostatnie chwile. Nic nie pomogło...
— Nigdy! Nigdy! — odparł szorstko, odpychając ją od siebie. — To są panieńskie sentymentalizmy! Paznogcia nie poświęcę za żaden naród! I nie czuję się Polakiem! Jestem tylko człowiekiem. Zkądże się w tobie wziął taki nawrót do Ojczyzny? Nie poznaję cię, Księżniczko! A może byłaś u spowiedzi, a ksiądz ci nakazał za pokutę abyś i mnie nawróciła? Nie mówmy o głupstwach. Właśnie czekałem, aby ci powiedzieć, że dzisiaj w nocy jadę do Kanady, a ztamtąd do Europy. Mam już dosyć tej amerykańskiej ojczyzny producentów i konsumentów. Wyjedziesz za mną w jakiś tydzień, będę czekał na ciebie w Winnipiegu. Pojedziemy razem do Europy na zupełnie nowe, inne życie.
— Nie pojadę z tobą, ty... złodzieju i morderco! — bluznęła ze wzgardą.