Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwoliła swobodnie płynąć łzom swoim i żalom i przypomnieniom. Kochała go! Bandyta — odpowiadał z głębi jakiś głuchy, ponury głos. — Kochała go! Szpieg! Kochała go! Przeniewierca! — odpowiadały echa. I za tę bezgraniczną miłość i poświęcenie cóż jej dał? Zgryzoty, tułaczkę i hańbę! Na ruinie wszystkich ideałów, wszystkich marzeń i wszystkiego życia płakała teraz rozpaczliwie bezsilnemi łzami.
Dopiero nad ranem kuchennem wejściem powrócił do domu, niepomiernie zdziwiony, że ją zastaje w parlorze. Usprawiedliwiając się ze spóźnienia, próbował ją całować, odsunęła go, wskazując gazetę rozłożoną na stole. Przeczytał ją jednym tchem i śmiertelnie zbladł.
— Zaprzecz, jeśli możesz — jęknęła, wpijając się w niego tonącemi oczami.
— Łajdaki, szpicle, wściekłe psy! — szeptał przerażony.
— Zaprzecz! Skarż do sądu! Broń się! Zabij tego nikczemnika! — zakrzyczała.
Zwinął się niby gad nadeptany, nie mogąc jeszcze zapanować nad strachem.
— Daj mi zebrać myśli! — prosił jakimś łkającym, rozdrganym głosem.
— Takich oskarżeń hańbiących nie wolno ci puszczać płazem! To kwestja życia lub śmierci! — ostrzegała, goniąc za nim drapieżnemi oczyma: rzucał się po parlorze, szalejąc ze złości, wił się w jakichś obłędnych paroksyzmach i w twarzy grały mu błyskawice gniewów, przerażeń i nienawiści. Pragnęła wydrzeć z niego tajemnicę, chociażby kosztem życia — o szczęściu już nie myślała.