Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Odpocznę i zaraz pójdę!... Dajcie mi jeść... umieram z głodu... — prosił gorąco.
— Cicho, Bukiet. Co ja tu dam? — kłopotała się, otwierając do szafy.
Usiadł na progu, nie mając sił posunięcia się dalej i ciężko dysząc.
Nakrajała mu chleba, podała masło i ser, a wreszcie przyniosła kawał słoniny.
— Gdybyście mieli gorzałkę! — szepnął nieśmiało. — Strasznie mi zimno — szczękał zębami.
Wyniosła z komory dobre pół butelki; wypił prawie jednym tchem i łapczywie zabrał się do jedzenia.
Uspokojona zupełnie, patrzyła w niego jakby matczynemi oczami, podtykając coraz nowe kawały chleba. A chociaż paliła ją ciekawość, milczała, nie śmiejąc o nic zapytać. Czuwała przytem nad nim, co chwila wyglądając przed dom i nasłuchując. I przez ostrożność nie zapaliła lampy ani dorzuciła więcej do komina, że tylko przy słabym brzasku dogasającego ognia widziała jego twarz młodą i piękną, jeno strasznie wymizerowaną. Zęby mu błyskały białością w wargach jak blade korale. Orli nos, czoło wysokie, oblepione przepoconą jasną grzywą, dawały mu pozór drapieżnego ptaka. Młody był, prawie dzieciuch bezwąsy.
— Jakiś panicz ze dworu! — przemknęło jej przez głowę, wzbudzając większy szacunek.
Pojadał coraz wolniej, ręce zaczynały mu latać, pot spływał po twarzy, oczy dziwnie mętniały, a i chleb upuścił na ziemię i pochylił się jakby zemdlony.