Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kry sen. Ale nie, prawdą było; na plancie jacyś ludzie latali na wszystkie strony, pociąg stał pod stacją, gwiżdżąc nieustannie, a z pod niedalekich lasów raz poraz grzmiały karabinowe salwy. Na drodze zatrzymywały się wozy powracające z jarmarku i głośno uradzali ludzie, nie dbając o deszcz.
Weszła do izby i rzuciwszy motyczki, nie wiedziała co zrobić ze sobą.
Przywlókł się za nią Bukiet i jął żałośnie skomleć.
— On się ino bronił, sierota! Nie przez złość! — szepnęła, podtykając psu mleka.
Podrzuciła gałęzi na komin, że czerwony blask rozświetlił izbę.
Naraz strach stężył ją na kamień, a z piersi wydarł się jęk.
— Przecież to jakiś zbój! Za gardziel mnie chwycił i przymusił! Matko święta! I ogarnięta dziką, nieludzką trwogą mrożącą krew, uciekła przed dom, w opłotki. Chciało się jej lecieć do ludzi, ale deszcz, błoto, strzelanina i zapadający wieczór, nieco ją oprzytomniły. Już przestąpiła z powrotem próg sieni, gdy jej ktoś zastąpił drogę.
— Święty Józefacie ratuj! — zawołała, osłaniając się rękami, jakby przed ciosem.
Zbieg stał przed nią i coś mówił, czego na razie nie potrafiła wyrozumieć.
— Ocaliliście mi życie! — powtórzył całując ją w rękę, że odskoczyła, oblewając się rumieńcem. — Bóg wam zapłać za pomoc, dorzucił ciszej.
— Żeby ino nie powrócili żandarmi — wyrzekła, odzyskując panowanie nad sobą.