Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Znacznie, znacznie więcej i, gdyby podobny artykuł napisał Amerykanin, jużby wisiał. Któżby się z pomiędzy nas ośmielił w takiej chwili, jak obecna, wymyślać własnej Ojczyźnie? Chyba warjat lub zdrajca! Jakże, w samym ogniu walki o niepodległość załatwiać partyjne rachunki! W przeddzień zmartwychwstania ojczyzny pluć na własne wojsko! Wyśmiewać bohaterów, dobrowolnie idących na śmierć! Najwznioślejsze poświęcenia nazywać głupią donkiszoterją! Święty ogień patrjotyzmu zalewać błotem! Kopać walczących o wolność? To się nie mieści w mojej twardej, amerykańskiej głowie ani sercu! Mało was znam, ale zdaje mi się, że tego nie napisał Polak, — zawahał się chwilę — to musiała pisać zdradziecka ręka i za niemieckie pieniądze! — uderzył.
— Przysięgam, że nie za niemieckie pieniądze — zerwała się, jakby ogarnięta nagłem szaleństwem — Przysięgam panu! — wołała najuroczystszym głosem i w tym porywie szczerości chciała się już przyznać do autorstwa, powstrzymał ją jakiś wstyd i prawie strach przed nim.
— Wierzę pani — zaszeptał łagodniej. — Nie rozumiem jednak, że pani pozwala pisać mężowi takie okropności — ubolewał wsparty o drzwi.
Podrażniło ją to jakieś opiekuństwo i litościwy ton głosu.
— Więc powiem otwarcie, że to ja napisałam ten artykuł, mąż go podpisał tylko, przyznała się szczerze znajdując jakąś gorzką przyjemność w udręczaniu siebie i jego, że gotowa była do Bóg wie jakich wyznań i samobiczowania.
— Pani... pani... pani... — powtarzał przygasającym głosem. Oczy mu pociemniały a twarz jakby ścinał mróz, tak pobladła i tężała.