Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Możemy dzisiaj zacząć naszą lekcję! — zaproponowała, pewna zgody.
Wymówił się wyjątkowym brakiem czasu i wyszedł zaraz na miasto. Dotknął ją ten zawód głęboko, gdyż może nigdy nie czuła się bardziej zbiedzoną i łaknącą przyjacielskiej pogawędki. Została sama w pustem i smutnem mieszkaniu, z całem brzemieniem tych przeżyć dnia dzisiejszego. Poczuła się tak opuszczoną, że chciało się jej płakać nad sobą.
Topór zatelefonował, jako z B. idzie pokazywać mu osobliwości Chicago.
— Wróci rano. Będą pili całą noc. Znam te osobliwości, — warknęła gniewnie i zabrawszy jakąś robótkę, poszła do Łucki na dół.
— Co się stało, że żaden z chłopaków nie przyszedł jeszcze na kolację?
— Nie wie pani? W sali św. Stanisława wielkie zgromadzenie! Sam biskup będzie przemawiał o polskiej armji. Tam polecieli. Tekla zostawiła im jedzenie, przyjdą później trochę, to im odgrzeję. Żeby nie ręka, teżbym poszła.
Nie pytała o nic więcej, ale Łucka, nie mogąc znieść milczenia, zagadnęła:
— Po wojnie, to państwo pewnie zaraz wrócą do starego kraju?
Księżniczka podniosła zdziwione oczy, nigdy o tem na serjo nie pomyślała.
— Tak... naturalnie... Ale wojna nie prędko się jeszcze skończy...
— Jabym w tym oczymgnieniu powróciła do tatusia. Czekają na mnie...