Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wy, zarękawek z rudych wyleniałych lisów i takiż kołnierz dawały jej pozór bardzo podejrzany, a przytem śmieszny.
Z przerażeniem patrzyła teraz w swój obraz i tem większy gniew, ból i upokorzenie, poczucie ubóstwa i wydziedziczenia zalewały jej serce bezgraniczną, mściwą nienawiścią.
— Podłe burżujki! Podłe! — załkała. Jej człowiecza godność jeszcze nigdy nie czuła się tak strasznie sponiewieraną, nigdy.
Więc też w śródmieściu, gdzie się wkrótce znalazła, na widok stad kobiecych wystrojonych modnie i zapełniających magazyny, trotuary i wspaniałe auta, zaszarpał nią nowy paroksyzm nienawiści.
— Utuczone na krzywdzie miljonów! Wampiry! — szeptała.
Pierwszy raz w życiu poczuła klasowe różnice i spostrzegła otchłanie, dzielące ludzkość, zobaczyła nagą rzeczywistość. Była bowiem rewolucjonistką z teorji, z miłości do Topora, i z jakiejś wielkopańskiej łaski i sentymentów. Zadrżała naraz ze zgrozy i lęku.
— To straszne! straszne! — powtarzała bezradnie pobladłemi wargami.
I smutna, jak ta noc zimowa, powróciła do swojej dzielnicy. I nie poczuła się w niej lepiej i spokojniej. Ciemno się jej wydało na tych rojnych ulicach, pusto jakoś i dziwnie smutnie. Te zaśmiecone wąskie ele pomiędzy domami, te zaułki brudne, te niezliczone uliczki nasadzone domkami, jakież to wszystko było odrapane, pospolite, zaszargane i plugawe! Wszędzie snuły się tłumy szare, nędzne, zaledwie przyodziane