Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ten sam głos, te same ruchy! — I, nie dając za wygraną, przypominał różne drobne szczegóły.
Nie dała się sprowokować.
Na szczęście dla niej, B. tak się wkrótce poczuł zmęczony, że mimowoli zasnął. Zostawili go w spokoju, przechodząc do sypialnego.
— Jakże ci się podoba? — spytał Topór, nalewając sobie wody z lodem.
— Ciekawy i zarazem moralny brudas. Opowiada nadzwyczajnie.
— Większa to świnia, niźli nawet przypuszczasz — szepnął ciszej. — Ale do takich należy jutro! Muszę z nim objechać najważniejsze miasta. Będzie mówił o kraju, podtrzyma ducha naszej orjentacji. Faktycznie bowiem my jedyni w kraju coś działamy, mamy organizację i znaczenie. Ale na to potrzeba pieniędzy!
— Mówiłeś, że przywiózł jakieś zasiłki? — przypominała zaniepokojona.
— Coś przywiózł... tak... ale od przybytku głowa nie boli. A sama wiesz, co kosztuje agitacja, broszury i wydawnictwa — zaziewał rozpaczliwie.
— Wiecznie te żebracze kolekty! Wymyślamy księżom, a robimy to samo!
— Wiesz, trupem padnę, jeśli się z pół godziny nie prześpię! Daruj! — rzucił się, jak stał, na łóżko i momentalnie zachrapał.
A i ona czuła się jakby zaczadzona, chociaż nic nie piła. Ciężyła jej głowa, brakowało tchu i ciężyła ta atmosfera, przesycona dymem cygar i alkoholem. Duszno jej było, ciasno i nudno w tym nędznym pokoiku, wszystko w nim było szare, zużyte i nad wyraz