Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mr. Jack wyszedł dzisiaj wcześniej, drzwi były uchylone do jego pokoju, a biało-różowa papuga, kolebiąca się w złocistej obręczy pod oknem, krzyczała:
— Dżek, poszedł precz! Ania! Hip! Hip! hurra! Merrda! Merrrda!
Nie zdążyła sprzątnąć tego pokoju, gdy powrócił Topór. Zmięty był i wyszarzany nocną hulanką jak szmata, schrypnięty i nieco napity, nadrabiał jednak zwykłą bezczelnością.
Podobno noc przepędził na naradach z delegatami i p. B. w redakcji. Szczególny dzisiaj objawiał humor, serdeczność i tkliwość dla żony.
— Nawet w tym stroju masz urodę prawdziwej księżniczki! — szepnął szarmancko.
— Dziękuję ci, wolałabym go nie nosić, nawet kosztem tej urody.
— Powiedziane i zrobione! Poszukaj sobie służącej. Nie mogę już dłużej pozwolić, żebyś się zapracowywała. Dawno z tego powodu miałem wyrzuty sumienia, ale nie mogłem zaradzić. Na szczęście, zmieniły się warunki. Z tem właśnie leciałem do domu. Nie będzie już usługiwała parobom moja cudna pani.
— Odkryłeś kopalnię złota? — zdumiewała ją głównie jego czułość.
— Przypłynęły większe zasiłki. Pewno coś potrzebujesz kupić dla siebie?
— Wszystko mniej więcej, poczynając od bucików. B. przywiózł pieniędzy?
— Tak... właśnie... przysłali z kraju... — Potwierdził śpiesznie, kładąc przed nią tysiąc dolarów. — Ubierz się odpowiednio, B. zaprosił na obiad.