Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ją bowiem głośne rozmowy. Mówili o pochodzie w gorączkowem podnieceniu. Entuzjazmowali się wojskiem. I z zachwytem, jeden przez drugiego, opowiadali o wspaniałościach przeróżnych. A przemowa Majora, dygnitarzów i podziw Amerykanów przejmowały ich głęboką, narodową dumą. Wśród dość bezładnych opowiadań, co chwila wybuchały okrzyki na cześć Ameryki, albo słowa żywiołowej, bezgranicznej nienawiści do Niemiec. I pewni byli zwycięstwa nad nimi, jak pewni byli powstania Polski.
Księżniczka, powróciwszy nagle do parloru, stanęła przed własnym portretem.
— To byłam ja? Kiedyś, przed wiekami! — zaszeptały pobladłe wargi, a w błękitnych oczach zaszkliły się łzy jakichś niewypowiedzianych żalów. Nie pozwoliła im popłynąć, bo, zgasiwszy nagle światło, powróciła na kuchenne schody. Na dole rozmowa przeszła już w przyjacielskie zwierzenia. Rozmarzali się o Polsce. Tęsknota oprzędzała im serca pajęczynami cudnych wspominań. Budowali niedalekie jutro ze słońca nadziei. Przyszłość wydawała się im szczęśliwa i wierzyli w nią całą potęgą pragnienia. I byli przekonani najgłębiej, że skoro Niemcy zostaną pobici, — Polska zmartwychwstanie i lud weźmie rządy kraju w swoje ręce, to stanie się prawdziwy raj. Wierzyli w to serdecznie. Ale jeden z nich, stary Szmidt, który pono w kraju nazywał się Kowalski, nasłuchawszy się tych marzeń, odezwał się z przekąsem:
— Polska! Takie tam nastaną raje, jakie i były! Wszędzie psi boso chodzą! Nie panuje dziedzic, to panuje boss, nie panuje ci boss, to cię trzyma za łeb