Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie chciałbym tylko, aby moja ojczyzna stawała się bezpiecznym chlewem dla świń całego świata! — wparł w niego swoje szare, stalowe oczy.
Merda sprężył się jak bokser, cygaro wypluł i podskoczył groźnie do niego.
— Jakże ja to mam rozumieć? — pytał, uśmiechając się szczękającemi zębami.
— Jak powiedziałem — odparł z wyniosłym spokojem. — A powiedziałem bez żadnych ukrytych intencji! Wyrzekłem to, co każdy Amerykanin myśli i czuje! Jestem u mrs. Topór i nigdybym nie umiał obrażać jej gości. Pan jako cudzoziemiec...
— Jestem obywatelem amerykańskim od lat piętnastu i szczycę się tem.
— All right! to nam ułatwi rozmowę! Przecież amerykańska gościnność nie miała granic, przyjmowaliśmy każdego, który pod naszym sztandarem szukał schronienia. Byliśmy aż zbyt pobłażliwi dla wszelkich europejskich odpadków, ale przyszły czasy, że musimy od wszystkich żądać lojalności.
— Polacy wykazali tę lojalność w takiej mierze, że cała Ameryka ze wzruszeniem podziwu sławi ich ofiarność. Natomiast inni odpłacają się nam konspiracjami na rzecz Niemców, lub hasłami dziecinnego pacyfizmu, co zresztą jest zamaskowaną robotą pro Germania, no i tak samo bezwzględną zdradą Ameryki. A kto nie z nami, ten przeciwko nam, a kto przeciwko nam, ten musi być unieszkodliwiony każdym sposobem. Ameryka ma dosyć sił do wygrania wojny i wytępienia wewnętrznych wrogów — powiedział tonem niedopusz-