Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— All right! Godzinę dziennie, wieczorem, mogłaby pani? — pytał gorączkowo.
— Mogę zacząć od jutra — zgodziła się bardzo chętnie. Lubiła go bowiem, chociaż drażnił ją zimną rezerwą, z jaką się zachowywał i wprost wrogim stosunkiem do socjalizmu. — Dla mnie uczy się po polsku! — pomyślała z cichym triumfem. Nie obchodził ją żywiej niźli inni znajomi, ale to odkrycie sprawiało jej szczególną przyjemność. — Ma pan czas wieczorami?
— Od szóstej, — wszystkie godziny do rozporządzenia — schylił głowę z wdzięcznością.
— I nie obawia się pan nawrócenia na socjalizm? — żartowała.
— A pani się nie lęka przejścia na mój konformizm? — odparował wesoło.
Roześmieli się oboje. Wszedł na to zadyszany Merda, zgasłe cygaro latało mu w zębach, a okrągłe, wyblakłe, rybie oczki przeszukiwały każdy kąt pokoju.
— Razem poszliście do pięknej Ewci na miętówkę! — odpowiedziała na pytanie o męża.
— Dawno już wyszedł i przepadł jak kamień w wodzie. Narzekał i rzucił się do telefonu, ale zewsząd odpowiadano, że Topora niema.
— Sprawa jest ważna i pilna. Wie pani, B. wylądował wczoraj w Nowym Jorku. Miałem depeszę z drogi, jedzie do Chicago. Naturalnie jest pod pseudonimem. Ktoś musi po niego iść na stację, a tylko jeden Topór zna go osobiście. Trzeba go przyjąć i dać mu bezpieczną kwaterę, mogą za nim tropić.