Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dał, bielił się jak całun na nieprzejrzanych przestrzeniach. Chicago w tej martwej poświacie widniało niby step zaśnieżony i zamarzły a pokryty niezliczonemi szałasami. Niezliczone przejścia, ścieżki i przesmyki znaczyły się linjami świateł. Tu i owdzie czarne wzgórza fabryk świeciły tysiącami okien. Niebotyczne drapacze stały gdzieniegdzie, jakby na straży. Pociągi przesuwały się nad domami we wszystkich kierunkach, niby węże migocące rozjarzonemi ślepiami.
Odwróciła się od okna, rozdrażniała ją ta nieskończona panorama, ale jeszcze więcej irytowały rozmowy, prowadzone dokoła. Wagon był zapchany, wszyscy zdali się powracać z pochodu i rozmowa toczyła się o ochotnikach, wojnie i Niemcach. Miała już tych tematów powyżej uszów. Lata upływają i wszędzie, o każdej porze, nic innego tylko wojna i Niemcy! Zaklęła po cichu. Poczuła się bardzo strudzoną, nieomal chorą. Bolały ją fizycznie te głosy ludzkie, huk pociągu, trzaskanie drzwiami. Jej entuzjazmy stawały się śmiertelnem zmęczeniem i wyrzutami sumienia. Trzeźwemi oczami spojrzała na siebie i aż się zatrzęsła z gniewu. Nie mogła sobie teraz darować, że dała się porwać i to właśnie temu, co najzawzięciej zwalczała: militarystyczno-patrjotycznej hecy! Czyniła sobie gorzkie wyrzuty i napomnienia. Tak już wiele w życiu wycierpiała przez tę swoją impulsywność, przez tę nieszczęsną niemoc zapanowania nad sobą, że płakać się jej chciało z upokorzenia.
— Szczęściem, że mnie nikt z towarzyszów nie widział — rozmyślała.