Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakoż nadchodzili: na przedzie widniała kapela trębaczów rozgłośnie dmąca w mosiężne trąby, a za nią ciągnął oddział regularnego wojska z rozwiniętym pułkowym sztandarem i z oficerami na koniach, potem szła amatorska orkiestra, przybrana w nieco fantastyczne czapy i mundury z czasów księcia Józefa; zasię dopiero po niej waliły karnie ochotnicze szeregi. Maszerowali czwórkami w kompletnym bojowym rynsztunku, w stalowych hełmach, z karabinami na ramionach i nawet z baterją polnych dział dla większej parady. Oficerowie z dobytemi szablami trzymali krok na skrzydłach. Maszerowali zwarci, jak śmigły bór, rozkolebani w ruchu, potężni. Szły chłopaki wybrane, równe wzrostem, dorodne, sprężyste, zwinne, baczne, krzepkie, i sękatym dębczakom podobne. Twarze mieli wygolone, szarawe, miny srogo zawadjackie, a oczy niebieskie niby zagon rozkwitłego lnu. Żołnierz to był rasowy, z krwi, animuszu, fantazji i dobrowolnego wyboru.
„Jeszcze Polska nie zginęła“!
Krzyknęły trąby, a za niemi zaśpiewały orkiestry i wszystkie polskie serca i piersi, że powietrze roztrzęsło się siarczystym mazurem. Jaki taki już pokrzykiwał i bił nogami do wtóru, inny wrzeszczał jak opętany, zasię drudzy śpiewali z zamkniętemi oczami tę pieśń tułaczą, tę pieśń — nadziei i wiary nieśmiertelnej. Szlochem wzbierały piersi. Dusze się rwały do ojczyzny dalekiej. Wskrzesały w sercach pomarłe wiary. Cud się stawał na wszystkich oczach. Przygięte kerki prostowały się dumnie, a zasnute nędzami oczy spozierały na te szeregi ze zdumieniem, prawie ze strachem.