Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ców, o bombardowaniu miast, zabijaniu dzieci, kobiet i starców, o zatapianiu bezbronnych statków, zatruwaniu powietrza, o głodach, pożogach i gwałceniu wszelkich praw boskich i ludzkich...
Odczytywano głośno te wiadomości, a każde słowo targało duszę zgrozą, oburzeniem, gniewem i nienawiścią tak żywą, iż zaszemrały klątwy i złorzeczenia.
Tłumy zadygotały niby bór, zafalowały gwałtownie, i naraz głuchy pomruk wybuchnął grzmotem strasznej nienawiści.
— Śmierć Niemcom! Hańba! Śmierć Hunnom! Śmierć barbarzyńcom!
Ale w tejże samej chwili zahuczały gdzieś w oddali potężne trąby i w modrawej głębi, zasnutej śnieżnym pyłem, zamajaczył rozkołysany las sztandarów i wiatr przynosił dźwięki narodowego hymnu.
Wszystkie kapelusze wyleciały w górę, tysiące chustek powiało z okien i balkonów, a sto tysięcy gardzieli zaśpiewało refren ukochanej pieśni.

„And the star-spanglad banner, oh, long may it wave,
O’er the land of the free, and the home of the brave!“

Śpiewali jednym, potężnym głosem uniesienia.
Śpiewała wolność ze wszystkiej mocy dumy niebosiężnym głosem szczęścia. Pochód zbliżał się szybko i toczył niby fala rozśpiewana, grzmiąca, pokryta bryzgami rozmiotanych na wietrze sztandarów. Niedojrzane jeszcze orkiestry, wycia elektrycznych organów, trąby, turkoty jadących armat, świsty, brawa i wzmagające się ustawicznie okrzyki tłumów grzmiały