Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nikt się nie spieszył otwierać, tylko Bukiet przyleciał z pól i witał ją skowytem.
Zapukała silniej, wyraźnie posłyszawszy stłumione szepty i bose stąpania.
Nie otworzyli, dom zdawał się być pustym — jakby wymarłym.
— Otwórzcie prędzej! Oksenia, to ja, nie bój się! — Wołała, drżąc z niecierpliwości.
Dom milczał. Chmura przysłoniła księżyc, wiatr powiał od borów i lękliwie zaszemrały drzewa, mrok oślepił ziemię, przysłaniając wszystko nieprzejrzanym tumanem. Pies zaczął wyć długo, przeciągle i rozpaczliwie, aż zakrzyczały wystraszone gęsi. Zły przystąpił znowu do Jaszczukowej, stojącej pod drzwiami.
— Wylegują się na waszem łóżku, pod waszą pierzyną — zaszeptał — Oksenia z kochankiem, z Jarząbkiem. Nie głupi, używają sobie! Latacie światami, zbawiacie ród człowieczy, życie dajecie na zmazanie cudzych grzechów, a oni sobie używają z waszej pracy i z waszych zabiegów. I śmieją się z was! Pod progiem swojej chałupy żebrzecie.
Oksenia z Jarząbkiem! Dzika zazdrość ugryzła ją w samo serce straszliwemi kłami, że zbudziła się nagle, niby ze śmiertelnego letargu i porwała się gniewna i groźna.
— Oksenia z kochankiem w mojej pościeli! A niedoczekanie wasze! Otwierać! — Zakrzyczała.
— Cicho, bo jeszcze z kijem wyleci i was niby psa przepędzi, — syczał zły. — Na żebry was wygnają, pod kościół, kiedyście taka głupia.