Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niech im pójdzie na zdrowie.
Dojrzała swój dom obtulony w ciemną chmurę wyniosłych drzew. Pola dyszały aromatem więdnących zbóż, że ledwie mogła oddychać. Nagle zaszemrały nad nią drzewa i mówiły coś, czego nie mogła wyrozumieć. Od czarnej ściany lasów zatargał się krzyk jakiegoś ptaka. Stanęła — ogarniając ziemię ciężkiemi, przełzawionemi oczami. Niewypowiedziane szczęście wezbrało w jej sercu, że oto powraca do swoich — że jeszcze kilkadziesiąt kroków, jeszcze tylko wyminie te wierzby i tę brzozę pochyłą zostawi za sobą i czeka ją odpoczynek. Że oto zaraz otworzą się drzwi i rodzinna strzecha osłoni ją od skwarów i przygód. Wybiegną naprzeciw, usadzą przed ogniem, napoją spragnione wargi, utuli się wytęskniona dusza i słodki sen przygarnie strudzone ciało. Boże miłosierny! Co się z nią dzieje? Zkądże powraca taka utrudzona? Więc to do swojego domu szła przez tyle światy? Do swojego gniazda ciągnęła tyle dni bez snu, bez jadła, bez odpoczynku? Więc to tutaj tak się spieszyła? Więc to ziemia tak ją wołała do siebie przez długie i duże noce? I nic o tem nie wiedziała. Burza zmąconych uczuć, burza niepochwytnych, skłębionych majaczeń zawrzała w niej gwałtownie, że nie potrafiła zebrać myśli, nie umiała się zastanowić nad sobą, wiedziała bowiem tylko to jedno, że stoi przed progiem swojej chaty, iż jest śmiertelnie znużona i niema sił, aby zastukać do własnych drzwi.
Wreszcie zapukała, lecz jakby jeno tem rozdygotanem sercem.