Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czegóż chcesz odemnie, człowieczy zwodzicielu? — Spytała pierwsza, przystając.
— Chcę wam służyć i pomagać. — Odparł prosto, i przykucnąwszy na koźlich kopytach, zapalił fajeczkę i patrzył w nią czerwonemi, świecącemi ślepiami.
— Służb mi twoich nie potrzeba, duszy ci swojej nie dam.
— Nie potrzebuję waszej duszy! Chcę tylko abyście na świecie długo i szczęśliwie żyli.
Zdumiała się jego mową, rozumiejąc iż musi się w niej kryć jakiś podstęp.
— Chcemy — abyście jaknajdłużej żyli na świecie, a potem poszli prosto do nieba.
— Łżesz djable! Coś złego mi gotujesz, coś taisz?
— Każdy coś tai! Nawet Bóg swojej prawdy nie zwierzy nikomu.
— W imię Jezusa cię klnę, odejdź i nie stawaj na mojej drodze...
Odszedł ze zwieszoną smutnie głową. Noc tymczasem zapadła i jasno zaświecił księżyc. Było już późno, kiedy wchodziła do wsi. Wszystko spało uznojonym, ciężkim snem żniw. Psy porozwalane przed domami ani warknęły, gdy je wymijała. Przeleciał pociąg, nasłuchiwała jego milknących odgłosów. Rozglądała się uważnie jakby stwierdzając, że się nie myli, że to jej wieś rodzinna. Z przesłodką radością skręciła ku swojemu domowi. Droga zdała się być strumieniem księżycowej poświaty. Za rowem, na jej polu, stały gęsto snopy świeżo zżętego zboża.
Djabeł przystąpiwszy bliżej szepnął urągliwie.
— Wasze zboże, ale inni będą się nim sycili.