Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan doktór nie wierzy w Boga, ni w duszę nieśmiertelną? — Rozdrażniła się.
Zarumienił się bezradnie, nie zdobywając się nawet na wykręty.
— Powiem po chłopsku, bez obrazy p. doktora, jako rozmawiamy na ten przykład, niby gęś z prosięciem. Szkoda czasu! — Wzruszyła ramionami zniechęcona, zła nawet.
— Więc tak głęboko wierzycie? — Poczuł się zakłopotany i zarazem obrażony.
— Znam Prawdę — jak wiem, że teraz wieczór. — Pochyliła się ku niemu. — Tej prawdy w książkach nie wyczyta i w szkołach się jej nie nauczy!
— Anieli ją ludziom przynoszą, czy kto? — Zauważył, macając jej puls. Znudziła go. Spojrzała na niego z takim wyrzutem, aż pożałował swoich drwin.
— Pan myśli, że jestem zupełnie bez rozumu. — Powiedziała nieśmiało.
I jakby tylko z grzeczności wysłuchawszy jego tłumaczeń, wysunęła się niepostrzeżenie do pokoju w którym ją pomieszczono i zaraz się położyła. Siadła przy niej na pogawędkę pani domu, lecz widząc ją zasypiającą, zgasiła lampę i wyszła.
Jaszczukowa po krótkim śnie, otworzyła nagle oczy i zaczęła nasłuchiwać.
— Symeon woła... tak, to on... Zaszeptała, ubierając się pospiesznie.
Noc była późna, ugrzana i rozgwiażdżona. Miasto spało, ulice leżały w mrokach i ciszy, spiętrzone domy, niby góry powspierane o siebie potężnemi barami, zdawały się spoglądać ku gwiazdom. Gdzie