Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ziarna tam, gdzie zawsze bywało. Popędzał ją coraz większy niepokój, a bezsilna bezradność zatrzymywała na miejscu, że rozglądała się żałośnie, nie wiedząc co począć dalej. Dzień się już duży robił, a one spały w najlepsze, tylko Bukiet wciąż warczał z pod któregoś łóżka.
— Idę zaraz! — odpowiedziała jakby tym nieustającym nawoływaniom, i nagle ziemia usunęła się pod nią i leciała w jakąś nieprzejrzaną głąb. Po chwili zaczęła trzeć oczy, jakby zasypane piaskiem i jakiś głos mówił. Doktór stał przy niej.
— Ktoś mnie wołał, ledwiem zdążyła, — powiedziała zupełnie przytomnie.
— Myślałem, że się was nie dobudzę, — wyrzekł, zabierając się do opatrunków.
— Daleka droga! — w najgłębszem zdumieniu rozglądała się po sali.
— Jakże się czujecie? — pytał, nie pojmując jej słów, ni jej stanu.
— Tak mnie sponiewierali, że nie mogę się ruszać! — zajęczała obolałym głosem.
— Podobno spadliście ze schodów? — zagadnął, bandażując jej głowę.
— Zbili mnie żandarmi — padła stanowcza odpowiedź.
— Przy badaniach? — szepnął, gdyż z sąsiednich łóżek zaczęły się unosić głowy.
Potwierdziła skinieniem, nie mogła już mówić, mąciło się jej w głowie, dom znowu stanął w pamięci. Nie wiedziała, sen to był, widzenie, czy jeszcze coś innego?