Strona:Władysław Stanisław Reymont - Osądzona.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w sobie ważył, przypominał i naraz uśmiech niewysłowionej tkliwości rozkwitnął na jego spieczonych wargach. Opadł na jej duszę ten uśmiech niby kwiat pachnący, aż się zapłoniła, odwdzięczając się za niego łzami serdecznego współczucia. Rozbiegły się ich oczy, bo przewodniczący zaczął coś mówić do sędziów.
Wprowadzili jeszcze paru nowych więźniów, a z nimi dwie kobiety. A potem jeszcze kilkunastu nowych świadków zasiadło dalsze ławy, że sala prawie się zapełniła. Wreszcie — po sprawdzaniach, sprawa się potoczyła zwykłą koleją, przykuwając uwagę zebranych.
Tylko Jaszczukowa wpatrzona w ludzi siedzących na ławie oskarżonych, w mętnem świetle okratowanego i zadeszczonego okna, nie zważała na to, co się działo. Dręczyła ją niezmożona ciekawość. Siedziały tam bowiem i dwie kobiety, jedna zupełnie młoda, o krótkich, jasnych włosach pozwijanych w pierścionki, błękitnooka, różowa, roześmiana i śliczna, kręciła się nieustannie wciąż zagadując cicho do towarzyszki, starszej nieco, w binoklach, ze spuchniętą obwiązaną twarzą, pachnącą z daleka lekarstwami.
— Co one mogły złego zrobić? A może która z nich jest jego żona? — rozważała i naraz dreszcz ją przeszedł na przypuszczenie, że może to wspólniczki buntowników! — A może skażą je tak samo na śmierć? Lód poczuła w sercu, i zakrzepłe trwogą spojrzenie przeniosła na ich towarzyszów, siedzących zaraz z brzega. Dwóch wyglądało na robotników przegryzionych nędzą i więziennem życiem. Siedzieli zapatrzeni tępo gdzieś przed siebie, i jakby obcy tej sali, sprawie i samym sobie. Trzeci, młody żydek, tak był obrośnięty,