Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ważyła coś w głowie, bo co chwila spoglądała to w okno, to na łóżko. Chory chwilę już długą leżał cicho zupełnie. Była ogromnie zniecierpliwiona, podrywała się z siedzenia, stała chwilę, nasłuchując i patrząc... i, znów siadała.
Noc szybko zapadała. W izbie prawie ciemno było.
Mała drzemała skulona, przyciskając się do pieca. Ogień migotał zaledwie, oświetlając blado-czerwonem światem kolana siedzącej i szmat brudnej podłogi.
Pies zaczął skomleć i drapać do drzwi wchodowych. Kury, usadowione w sieni na grzędzie, krzekorzyły cicho i przeciągle.
Cisza była ogromna w izbie, chłód pełen wilgoci wstawał z mokrej podłogi.
Antkowa zerwała się z siedzenia, podeszła do okna wyjrzeć na drogę: pusta była, śnieg sypał gęsty, na kilka kroków nie było nic widać. Przystanęła przy łóżku, jakby się wahając — chwilę to trwało, bo naraz z energją, szorstko, ściągnęła z chorego pierzynę, rzuciła ją na drugie łóżko, a jego samego chwyciła silnie pod pachy i uniosła.
— Magda! otwórz drzwi.
Mała skoczyła otwierać.
— Pudzi tu, weź za nogi.
Magda objęta stopy dziadkowe swemi małemi rękami i czekała.
— No, chodź! poniesiemy! Nie ślipiaj, ino nieś! dodała ostro.
Stary ciężki był, bezwładny i jakby nieprzytomny, bo nie pojmował, co się z nim dzieje. Trzymała go