Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Bóg zapłać... nicegój...
Cóż stary? zdrowy?
I tupała, otrząsając śnieg z trepów.
— E! gdzie zaś, ino zipi.
Kumie! kumie! — pochyliła się nad starym.
— Ksindza! — jęknął chory.
— Widzita-wy moi ludzie! Nie poznoł me. Ksindza nieborocek kce„. Zamrze się starymu, pewnikiem się zamrze, ani chybi, skończy. O ludzie, ludzie... No cóż, posłaliśta po ojca duchownygo?
— A bogać, mom-ta kogo.
— Przecie krześcijański dusy nie ostawita bez świntego wspomożynio.
— Samygo nie ostawie i nie polece, a może esce wydobrzeją.
— A juści! echę, nie słysyta ano, jak to gra w piersiach chudziockowi? To nic, ino pewnikiem wątpia tak piscą, albo mu się macico kurcy. Przecie łońskiego roku, jak ano Walek mój chorzał...
— Moiściewy, skoknijcie po probosca, ino duchem, bo patrzta...
— Prowda, prowda, wygląda chudziak jak w ostatniej mizerji, trza bieryć, trza, — i obciskała zapaskę lepiej koło głowy.
— Panu Bogu oddaje.
— Idźta z Bogiem!
Dyziakowa wyszła, Antkowa zaś zabrała się do porządków, zeskrobała z podłogi błoto, wymiotła, wysypała popiołem, a potem wzięła się do ustawiania i mycia garnków. Co chwila obrzucała nienawistnym wzrokiem łóżko, spluwała, zaciskała pięście, to znów