Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Robotnicy wpadali pośpiesznie, witali się skinieniem, oglądali tępo po salach i przywierali do maszyn cicho i pokornie, z jakąś uległością bojaźliwą. Niedokończone w drodze pacierze brzmiały gdzieniegdzie wpośród żelaznych szkieletów maszyn; gdzieniegdzie rozmowa, czasem trwożny głos zabrzmiał głośniej, ale przycichał natychmiast, tylko zmęczone spojrzenia biegały ku oknom, poza któremi stały zielone drzewa, ku polom, jakie widać było, pokryte młodą runią zbóż, ku lasom dalekim, dalekim... ku słońcu, ciepłu, powietrzu, swobodzie...
Naraz ryknął sygnał roboty!
Ludzie się wyprostowali automatycznie, maszyny drgnęły, strumień strasznej siły rozlał się wskróś fabryki... Pasy się skurczyły i naprężyły... dreszcz wstrząsnął zębatemi kołami maszyn... zadygotały żelazne bestje, zatrzęsły się ściany, pochylili się ludzie. Ruch pierwszy... jakby pod uderzeniem huraganu... mgnienie wahania... cichy jęk oporu... stłumiony oddech maszyn i ludzi... przyduszony strasznem rzężeniem wysiłku... Zmagania się sił... głuchy śmiertelny bój... a potem nagły, ogromny, wstrząsający murami krzyk maszyn zwyciężonych i puszczonych w ruch.
— Winda! czwarte — huczał głos ponurem echem w głębokiej ciemnej studni czteropiętrowej, w której pracował pan Pliszka ze swoją windą.
Pociągnął za sznur i płynął cicho w górę, bez szelestu, jak potworny pająk po sieci rozpiętej.
— Winda, farbiarnia!
Zapadał znowu na dół, w ciemności; tylko przez czworokątne otwory w ścianach migały mu przed