Strona:Władysław Stanisław Reymont - Na zagonie.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w dach domku; biły monotonnie, bezustannie... usypiająco...
Pan Pliszka kończył pacierze i mocno bił się w piersi.
— Kruczek!
Pies cicho przybiegł z głębi ciemnej izby i wskoczył na parapet okna.
— Klęknij, durniu! Służ! Patrz tam! Tam jest, durniu, Pan twojego pana, rozumiesz?
Kruczek zawarczał, usiadł na ogonie, oparł się grzbietem o fuksje i bezmyślnie patrzył w ciemność.
— Nie oszukuj Pana Boga! Mądrala! będzie się podpierał!
Ale Kruczek już nie słuchał pana Pliszki, zeskoczył na podwórze i szczekał pod bramą.
— Ciemnem i głupiem zwierzęciem tylko zostaniesz! — mruknął z goryczą, wynosząc zegarek do okna. Zdumiał się, bo była dopiero czwarta; nigdy się tak wcześnie nie budził.
— Chory jestem, czy co?... Półtorej godziny do fabryki!
Położył się cicho na łóżko, aby nikogo nie budzić, i leżał dosyć długo, z drugiej izby rozlegało się donośne chrapanie kilku śpiących, a od trzeciej, maleńkiej, dochodził częsty kaszel...
— Buty ma dziurawe i kaszle! — pomyślał i wstał, bo świt już zaglądał w okno i rozbielał wnętrze izdebki.
A w przestrzeniach wrzał cichy, a śmiertelny bój z dniem zwycięskim. Pan Pliszka siedział w oknie